niedziela, 29 grudnia 2013

Prolog

"Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny. Są one na kształt prochu zatlonego co wystrzeliwszy gaśnie." - William Shakespeare

    Cały dzień spędziła w swoim pokoju, nie pijąc nic, co przynosiły jej służące. Mimo odczuwalnego głodu, który palił jej przełyk, nie była w stanie samodzielne się nakarmić, a przy tym także doprowadzić się do względnego porządku. Czuła się jak małe, niesforne dziecko, gdy tak użalała się nad swoim losem. Siedziała w pokoju sama, leżąc na łóżku, płacząc i pozwalając, aby jej drobnym ciałem wstrząsały potężne szlochy. W końcu, gdy poduszka nasiąkła jej łzami i stała się wręcz nieznośnie mokra, wstała i zaczęła się przechadzać po pokoju w tę i we w tę, przygryzając dolną wargę i walcząc z uczuciem głodu. Patrząc w lustro nie potrafiła nie czuć do siebie wzgardy tak ostrej i palącej jak rozżarzony pod wpływem ognia sztylet, albowiem obraz, który ujrzała był idealnym przykładem nędzy - widziała swoją sypialnię, kunsztowne zdobienia, solidne meble, a nawet swoją niezwykle elegancką suknię, lecz nie widziała samej siebie. Ostrzegano ją, że tak będzie. Wpajano jej to od miesięcy. Jednakże ona sama uparcie twierdziła, że nie ma takiej siły, która pozbawiłaby ją odbicia. Myliła się. Tak samo jak myliła się co do uczuć. Myślała, że to lekarstwo na ból, a tymczasem odczuwała wszystko o wiele silniej, z potrojoną mocą. Wszystko, oprócz tego, co było w niej dobre - właśnie to w niej umarło, ciągnąc za sobą jej kochające serce. Zło w niej drzemiące powoli wychodziło na światło dzienne, a ona niecałkowicie świadomie, zapragnęła je podziwiać. I właśnie dlatego siebie nienawidziła. Wolała zginąć, nawet z własnej ręki, niż pozwolić diabłu przejąć nad sobą kontrolę. To jednak było od niej silniejsze. Powoli, wbrew samej sobie, zaczęła się oswajać z tymi nowinkami, zaczęła poznawać nową siebie i ją akceptować. To nic, że jej sumienie postanowiło odejść już na zawsze. To nic, że zło ma ją w garści. To nic, że tkwi już w objęciach samego diabła. Musiała się z tym w końcu pogodzić i trzymać język za zębami. Ludzie nie są wyrozumiałymi istotami. I chociaż dzisiejszy świat był bardziej cywilizowany, gdyby wyjawiła człowiekowi swoją tajemnicę, spaliliby ją na stosie, nie oszczędzając jej przy tym epitetów, które bynajmniej nie sugerowałyby niczego dobrego. Ludzie nie byli zwykli godzić się z porażką i przyjmować ją z uniesioną głową, ich duma na to nie pozwalała. Nie przyjęliby spokojnie faktu, iż nie znajdują się na szczycie łańcucha pokarmowego. Nie potrafiliby zrozumieć, że nie są najpotężniejszymi istotami stworzonymi nie przez Boga, a przez Matkę Naturę. Ona nigdy nie wierzyła w te religijne brednie, sama była sobie panią, nie podlegała nikomu. A to, że nie wierzyła w Najwyższego znacznie ułatwiło Im zadanie, przecież znacznie łatwiej było przechwycić splamioną duszę niźli tę strzeżoną przez samego Boga.
    Kolejna służąca przyniosła jej srebrny, rzeźbiony kielich wypełniony napojem o magicznych właściwościach. I ponownie usłyszała, że rozsądnym krokiem byłoby wsłuchanie się w potrzeby własnego ciała. Warknęła, wyganiając kobietę ze swojego pokoju, a zamykając drzwi za tym wścibskim stworzeniem, zahaczyła potężną suknią o brzeg kielicha, który zawirował na granicy równie srebrnej tacy i z głuchym brzdękiem wylądował na podłodze. Rubinowy napój zabarwił idealnie beżową wykładzinę, roztaczając przy tym swój metaliczny zapach, który podrażnił jej nozdrza w sposób niemalże nieznośny. A to tylko rozjuszyło jej niestabilne emocje. Z furią zrzuciła swoją drogocenną biżuterię z toaletki, otwierając wszystkie szuflady i wyrzucając ich zawartości na środek pokoju. To jej nie wystarczyło. W końcu i sama toaletka z głuchym trzaskiem wylądowała na podłodze, a w ślad za nią podążyła szafa, z której posypały się drogie, kolorowe suknie. Kilka z nich zanurzyło się w czerwonym płynie, co wykluczało ich całkowite doczyszczenie, wywołując u niej kolejny napad złości. W ferworze chwyciła złoty nożyk do otwierania listów i zaatakowała nim poduszki, które swą czystością i pozorną niewinnością niemalże z niej kpiły. Szybko jednak owe narzędzie okazało się zbędne, odrzucone gdzieś w głąb pokoju i zastąpione przez idealnie wypiłowane paznokcie. Poleciały pierwsze pierza, a wraz z nimi uleciała gdzieś jej złość. Zniszczyła wszystko, cały swój wynajęty pokój. Wyczerpana głodem, padła na łóżko i zwinęła w kłębek swe drobne ciało, poddając się smutkowi, który co i rusz wstrząsał jej sylwetką w niemym szlochu. Nie była już sobą. I nie miała własnego odbicia.

6 komentarzy:

  1. Droga Autorko!
    Weszłam, przeczytałam i jestem wstrząśnięta! Nie umiem odpowiedzieć sobie na jedno pytanie: Jak to możliwe, że nikt inny tego nie skomentował i nie dodał się do witryny obserwatorów?!
    Naprawdę, nie wiem kim jesteś, jak długo piszesz, ile masz lat, ale to i tak bez znaczenia, bo po przeczytaniu tego krótkiego tekstu nie mogę się nadziwić, że takie cudeńka w ogóle przetrwały w blogosferze…

    Ale przejdźmy do rzeczy!
    Zachwyciłam się Twoim językiem. Uwierz, jak żyję lat siedemnaście (huh, kawał czasu…) i bloguję lat trzy, widziałam już bardzo dużo złego (w moim wykonaniu również), kiedy sama nieco podreperowałam warsztat próbowałam z tym złem walczyć (nie pytaj, z jakim skutkiem), przebrnęłam przez fanfiki składające się głównie z dialogów i „horrory”, przez które płakałam ze śmiechu. Jakie szczęście, że Twoje opowiadanie nimi nie jest!

    Twój słownik jest tak bogaty, że gdyby nie migoczący ekran i piekące już trochę oczy, zapomniałabym zupełnie, że to blog. Masz książkowy styl. Miotająca się po komnacie bohaterka trochę przypominała mi Łęcką, która wiła się na szezlongu przeżywając migrenę, ale to pewnie przez moją polonistkę…

    Dziwi mnie trochę wybór czasu. XIX wiek… Rzadko spotykane w takich niezobowiązujących, amatorskich opowiadaniach blogowych. Dlatego myślę, że to właśnie będzie hit! Przynajmniej mój osobisty.
    Bo czegóż więcej chcieć?! Mamy opętaną, temperamentną główną bohaterkę, która straciła ukochanego. Mamy hrabiny, księżniczki, podział na klasy i jakiś rodzaj arystokratycznego zakłamania, więc… Pewnie narodzi się kilka intryg i sytuacji godnych śledzenia.

    Zgodnie z punktem, który brzmi:
    „Naprawdę lubię mocną krytykę, która trafi w samo sendo* sprawy. Chcę się doskonalić w tym, co robię, a zatem miło by mi było, jeśli byś mi takową zafundował. Pod warunkiem, że jest ona całkowicie i niezaprzeczalnie szczera, w co nie śmiem wątpić.”
    …dopuszczam się krytyki!
    „Rubinowy napój zabarwił idealnie beżową wykładzinę na czerwoną barwę” – No, cóż… Zabarwił na czerwoną barwę. Takie masło maślane. Może zwyczajnie „zabarwił wykładzinę”? Skoro był rubinowy i ją zabarwił, to myślę, że nawet średnio inteligentny szympans wydedukowałby, że głęboka zieleń raczej z tego nie wyjdzie.
    *sendo – sugeruję poprawkę, bo wkradła się literówka.
    To tyle ode mnie. Wciskam się do obserwatorów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Droga Czytelniczko,
      Jest mi niezmiernie miło, że ktoś zaszczycił mnie swoim komentarzem (zaczynałam mieć już bardzo poważne wątpliwości co do jakości tekstu), który, przyznam się bez bicia, mile połechtał moje ego. Literówka poprawiona, nieszczęsna wykładzina również, a ja Ci podziękuję, że coś mi jednak wytknęłaś.
      Co do wyboru takiego, a nie innego wieku... Mam pewną świadomość tego, że wybrałam się z motyką na słońce, acz mam również nadzieję, że uda mi się wtopić, że tak to ujmę, w tamtejsze realia. W końcu od czego są biblioteki i internet, prawda?
      Przyznam się również, że jestem nieco od Ciebie młodsza, a i moja przygoda z blogosferą jest zaledwie roczna, a to co wcześniej tworzyłam, przypominało raczej hieroglify. Wstrętne, bardzo wstrętne hieroglify. Tak więc jestem raczej zadowolona ze swoich postępów i zamierzam wchłaniać wiedzę z jeszcze większą częstotliwością niż wcześniej. Kto wie... Może w przyszłości będzie to skutkowało wydaniem książki? Mam taką szczerą nadzieję.
      W każdym razie jeszcze raz Ci gorąco podziękuję i biorę się do pisania pierwszego rozdziału (tak, nie mam napisanego nawet jednego zdania), który, przy odrobinie szczęścia, zawita tutaj za jakiś tydzień. O ile w szkole mi nauczyciele nie dokopią.

      Pozdrawiam, Gwendolen.

      Usuń
  2. Jedno pytanie... Dlaczego poprzestałaś na prologu? Choć w sumie od jego publikacji nie upłynęło jeszcze tak wiele czasu, więc może nie poprzestałaś, mam taką nadzieję.
    W przeciwieństwie do mojej przedmówczyni, styl na kolana mnie nie powalił. Dlaczego więc, mam nadzieję na ciąg dalszy? Ano, dlatego, droga Autorko, że jest w tobie ogromny potencjał, który rozwinąć można jedynie pisząc. Choć teraz nie jest doskonale, to jednak ujmuje za serce piękny język i bogactwo słownictwa, a nade wszystko potęga wyobraźni. Ogromnym plusem Twojego pisania jest w moich oczach tworzenie czegoś własnego. Nie ma znaczenia, co zainspirowało Twoją historię, czy była to książka, czy film, czy jeszcze coś innego. Ważne jest, że nie powielasz czegoś co stworzył ktoś inny i nie grzęźniesz w istniejącym uniwersum. W pisaniu fanficków nie ma oczywiście niczego złego, są doskonałym ćwiczeniem stylu, ale... to, co tam zawieramy nie do końca jest nasze. Ty zmierzasz tworzyć coś własnego od podstaw i za to należy Ci się ogromny szacunek. Warsztat... cóż nad nim pracuje się latami. Dziś wyciągam z szuflady moje stare teksty i albo załamuję nad nimi ręce, albo turlam się ze śmiechu, ale tak to jest :).
    Nie jestem na bieżąco ze wszystkimi młodzieżowymi fascynacjami literackimi, więc może błądzę sądząc, że kreujesz tu własny świat. Lecz nawet jeśli, to nie umniejsza mojej oceny tego fragmentu. Nie jest zły a jeśli nie porzucisz pisania, z latami (tak, z latami, nie wie o czym mówi ktoś, kto twierdzi, że nauczy się pisać, tworząc jedno opowiadanie – nauka pisania to proces nieustający), będzie coraz lepiej. Gorąco zachęcam do kontynuowania zabawy z piórem. Z przyjemnością będę podglądać Twoje postępy i jak rozwija się historia zarysowana w prologu :)

    Pozdrawiam – Kajjka

    Jeszcze jedno... Gdyby pisarz pisał tylko wtedy, kiedy ma tak zwaną wenę, nigdy w życiu nie ukończyłby żadnej książki. Pisanie to praca, do której często trzeba się mobilizować choć nam się wcale nie chce. Ale paradoksalnie właśnie te okresy posuchy i "pisania na siłę" pozwalają szlifować warsztat, bo wtedy jesteśmy bardziej skłonni krytycznie i analitycznie spoglądać na swoją pracę ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj nie, nie poprzestałam na prologu. Jakżebym mogła! Aktualnie jestem w trakcie pisania pierwszego rozdziału (w tym ponad 70% jest już gotowe).
    Jestem tego całkowicie świadoma, że czytając ten króciutki fragment
    nikomu spodnie nie spadły... Bardzo daleko mi do Anne Rice czy też innych wspaniałych pisarek, a i owszem. Świetnie zdaję sobie sprawę również z tego, iż mój język wcale nie jest wyśmienity, a słownictwo raczej przeciętne. Jednakże mam zamiar się kształcić, a jeśli już coś postanowię... No, w każdym razie jestem uparta bardziej niż osioł. Piszę dopiero od roku i póki co myślę, że mogę się cieszyć z moich małych postępów. A i mam nadzieję, że będzie tylko lepiej.
    "Lady Temple" nie jest żadnym fanfickiem. Nigdy zresztą za nimi nie przepadałam.
    Zdaję sobie z tego sprawę. I wiem również, że od dnia, w którym ten blog powstał, mam o jeden obowiązek więcej.

    Również pozdrawiam, Gwendolen.

    OdpowiedzUsuń
  4. A to ja się cieszę i czekam cierpliwie, zresztą chyba się w obserwatorach zawiesiłam, a wierz mi nieczęsto to robię w przypadku piszących blogów. Przy okazji pozwolę sobie zaprosić do swojego Warsztaciku, ponieważ też piszę :). Może się spodoba, a do Ciebie będę zaglądać, jak się rzecz rozwija :). Link znajdziesz w profilu, ten z piórem w nazwie.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie umiem pisać ładnych komentarzy, ale mi się podobało. Że rozdział, a prolog raczej, mi się podobał.
    Tak, to tyle.
    Wybacz.

    OdpowiedzUsuń